Monday 30 January 2012

Pain grillé [2]


10 sierpnia, środa. Godzina nieprzyzwoicie wczesna. Przed piątą z tego co pamiętam. Po cichutku się zebrałam, żeby nie budzić współlokatorek i rozpoczęłam moją samotną podróż. Cały czas stresowałam się niemiłosiernie. Na swojej drodze widziałam milion tysięcy wyzwań, które musiałam pokonać jeszcze przed 10 rano!
Najpierw autobusem na Porte d'Orlean, potem wejście do metra. Szlag by to! Walizka nie chce przejść przez bramki, a jest o jakieś 15 kilogramów za ciężka, żebym mogła ją przenieść górą. Jedyny człowiek z obsługi nie ma klucza, żeby otworzyć mi szeroką furtkę. Po kilkunastu minutach szarpaniny jakiś staruszek wychodzący z metra specjalnie wchodzi jeszcze raz, żeby przytrzymać mi szerszą bramkę dla wychodzących. Kilka minut w linii numer 4 i wysiadam na Gare Montparnasse, pojawiającym się we wszystkich naszych opowieściach z Francji jako miejsce, gdzie (podobno) jest jeden z największych klubów w Paryżu i gdzie miejsca miała legendarna już pogawędka z przemiłą policjantką. Samo przejście z metra na dworzec jest wyzwaniem. Stacja jest ogromna, po drodze muszę pokonać jakieś nieprzyzwoite ilości schodów. Walizką poobcierałam sobie do krwi kostki. W tym momencie właśnie przyrzekłam sobie, że nigdy więcej (po raz drugi już tego dnia ;P). Na szczęście mój wrodzony talent to przedwczesnego panikowania się przydał, bo mogłam dotrzeć na pociąg przed czasem.
Pierwsza w życiu podróż TGV! Super sprawa, coś pięknego, walizkę tym razem sama wniosłam, ale o włożenie jej gdziekolwiek poprosiłam pierwszego napotkanego mężczyznę. Miejsce miałam przy oknie, co bardzo mnie ucieszyło, bo mocno liczyłam na podziwianie francuskich krajobrazów na linii Paryż - Poitiers. Nie przewidziałam tylko jednego... miałam miejsce tyłem! To informacja z pozdrowieniami dla mojej choroby lokomocyjnej ;) Bardzo bolały mnie uszy całą podróż i jak udało mi się dotrzeć do Poitiers to byłam najszczęśliwszą osobą na swiecie.
Tam czekała mnie przesiadka (noszenie walizki po schodach <3) ale bez większych kłopotów znalazłam pociąg do Montmorillon. Pociąg... HEH. Nie wiem jak tam wyglądają pociągi pierwszej klasy, ale ten którym jechałam nijak miał się do jakiegokolwiek pociągu, którym zdarzyło mi się podróżować kiedykolwiek.
Stacja na której wysiadłam nie była większa od stacji w Żakowicach. Na peronie nie było nikogo, w budynku nikogo, na parkingu nikogo. Nie będę przytaczać moich niecenzuralnych myśli w tym momencie, ale dość czarno rysowała się moja przyszłość, bo wszystkie moje oszczędności przy dobrych wiatrach wystarczyłyby na bilet powrtony do Paryża i niewiele więcej. Czekałam więc cierpliwie i czekałam aż po dwudziestu minutach się doczekałam.


Przyjechał całkiem spory samochód. Wysiadł z niego chłopak tak trochę po dwudziestce. Fryzura z przedziałkiem, włoski gładko ulizane, spodnie od garniuturu, na nogach lakierki, koszula ze spinkami, duży zegarek... Powiedział do mnie strasznie dużo słów, z których złapałam tylko nazwisko pana de V. Rozczarowałam się niemiłosiernie, bo pomyślałam, że to musi być chłopak z grzyweczką, tylko no kilka lat później. Wsadził moją walizkę do bagażnika (też wcale nie bez trudu ;P) i pojechaliśmy. Powiedzieć że rozmowa się nie kleiła to mało. Nie próbował nawet angielskiego. Zadał mi uprzejme pytanie o podróż i wrażenia z Paryża. Odpowiedziałam. I przez kolejne pół godziny miałam kompletną pustkę w głowie w kwestii jakichkolwiek francuskich słów. Żenująca podróż. Do tego po jakimś czasie poczułam jego perfumy. No myślałam, że wyjdę z siebie, bo to był TEN zapach (czyli zapach bardzo charakterystyczny, miło się kojarzący, który rozpoznam zawsze i wszędzie... no po prostu TEN ;P). Jak się okazało później, sama podróż miała być dopiero początkiem ciągłych stresów. Po raz pierwszy jako taką ulgę poczułam dopiero 6 dnia, ale i do tego dojdę ;P



Dojechaliśmy na miejsce. Gwarantuje, że nie jesteście sobie w stanie wyobrazić mojej miny jak zobaczyłam to, co na zdjęciu. Automatycznie przyszło mi do głowy takie zgrabne zdanie: "Morderca ciągle jest w tym domu", ale no zwyczajnie nie mogłam się pozbyć skojarzeń z kryminałami mojej ukochanej Agathy Christie.

Przywitał mnie pan de V. i przeprosił, że musiałam czekać. Przedstawił mnie gospodarzowi, panu D. Pan D. był szpakowatym mężczyzną, którego na pierwszy rzut oka oceniałam na dużo młodszego od pana de V. Z czasem jednak musiałam przyznać, że musi być po czterdziestce i to sporo. Miał zamszowe mokasyny, proste spodnie i różową koszulę z podwiniętymi rękawami. Pomyślałam sobie ironicznie, że pewnie te podwinięte rękawy to objaw tego, że są tu na wakacjach i jest tak "luźno" - myślę, że śmieszyłoby mnie to jeszcze bardziej, gdybym wtedy wiedziała ile było w tym prawdy ;P
Weszliśmy do domu, pokonywaliśmy dużo drzwi, potem dwa piętra drewnianych krętych schodów, i na samiutkim końcu długiego korytarza na najwyższym piętrze znajdował się mój pokój. Pozwolę sobie zaprezentować zdjęcie. Jest to screen z filmu, więc jakości tragicznej, a do tego perfekcyjnie widać na nim burdel, który udało mi się tam zrobić ;P

Tak wyglądał pokój od wejścia. Po lewej stronie był kominek, a nad nim lustro, a po prawej, otwarte drzwi od szafy zasłaniają drugie łóżko. Dostałam kilka minut, żeby się przebrać i miałam zejść na dół.
Pan D. nie mówił po angielsku. Nic, a nic. Wszytsko po francusku. Za to powoli i wyraźnie. Jak czegoś nie rozumiałam to powtarzał wielokrotnie, używał synonimów. Oprowadził mnie po domu. Byłam zbyt zaaferowana, żeby łapać cokolwiek, zresztą średnio rozumiałam po co mi pokazuje wszystkie sypialnie i łazienki, bo przecież nie miałam być fille de menage. Kiedy zeszliśmy na dół, do kuchni, poznałam mamę pana D., zwaną dalej Madame D.
Madame D. miała dwie twarze - kuchenną i wyjściową ;) Była koło 70tki, bardzo drobna i szczupła. W ciągu dnia można było zobaczyć ją w spódnicy i bluzce lub sweterku, z luźno, niechlujnie pospinanymi włosami. Natomiast w wersji wyjściowej, którą przybierała do każdego posiłku, obowiązkowe były obcasy, naszyjniki, duże klipsy, efektowne uczesanie z wpiętymi ozdobami, broszki i kolorowy makijaż. Z początku wydała mi się dość nieuprzejma i protekcjonalna.

Pan D. wyjaśnił mi godziny posiłków i wytłumaczył, że jak jest ciepło to jedzą na zewnątrz - przy stole ustawionym niedaleko wyjścia z kuchni. Poszliśy też do ogordu, bo musiał pokazać mi gdzie rośnie pietruszka, bazylia i szczypiorek. Spojrzałam na zegarek - była 10:30, a ja już byłam koszmarnie zmęczona.
Wtedy dopiero się zaczęło! Od kiedy tylko zeszłam na dół non stop było coś do roboty. Praca w kuchni przez wszytskie dni wyglądała identycznie - z czasem tylko przybywało mi obowiązków ;P Później musiałam nakryć do stołu do dejeuner (pan de V. nazywał to lunchem, ale bardziej trafne będzie określenie "pierwszy obiad"). Wszystko zaczynałam od rozłożenia dwóch parasoli nad stołem. Pierwszego dnia, w ogóle nie mogłam sobie z tym poradzić, później złapałam technikę i szło mi to szybko, ale i tak codziennie obcierałam sobie ręce. Potem trzeba było przestawić cholernie ciężkie krzesła, żeby wszytsko było perfekcyjnie symetrycznie. Następnie podkładki na stół, pierwsze talerze, szklanka i sztućce. W tym miejscu po raz pierwszy pan D. uśmiechnął się do mnie z politowaniem, a ja się czułam jak ostatnia kretynka. W życiu bym na to sama nie wpadła, ale widelce musiały leżeć do góry nogami, żeby było widać herby.
Ah no bo oczywiście sztućće miały herby. Nawet sztućće "kuchenne". Ale pomylenie jednych z drugimi to było niewybaczalne faux pas. Były jeszcze sztućce śniadaniowe, które nie miały herbów i były całkowicie normalne, stanowiły więc jedyne sztućce, z których odważyłam się korzystać przez 18 dni.
Do tego na stole świeże kwiaty, dwa dzbanki wody, sól i pieprz oraz najistotniejsze: dzwonek. Całkiem spory, potwornie ciężki dzwonek, który stał koło nakrycia pana D., żeby nie musiał wołać mnie po imieniu, tylko mógł zadzwonić. Jakież ułatwienie, prawda? :P
Sprawa niesamowicie ważna - pain grille. Do każdego posiłku musiałam podawać grzanki. Gdy nie było serów, to grzanki w liczbie kromka na osobę plus 3. Gdy były sery, to liczyłam sobie ich potrzebną ilość według wzoru: liczba osób *1,7 (zaokrąglane w górę) + 3. Takie miałam wesołe zagadki przy tosterze. Toster był okropnie stary i ciężki. Jak zrobiłam grzanki, które ja bym była w stanie zjeść, to usłyszałam, że ten pain nie jest grille - oni preferowali prawie że czarne.
Z pain grille też wesoła sytuacja, bo Madame D. twierdziła, że piętki i takie maleńkie kromeczki z chleba też koniecznie trzeba zgrillować, podczas gdy pan D. tego zabraniał, tłumacząc że ciężko je później z tego zabytkowego tostera wyciągnąć. Pierwszego dnia jednek trafiłam na Madame D. w kuchni i zaskutkowało to poparzonymi palcami, bo niewyciągnięcie kromki z tostera, no to dramat i zadymiona cała kuchnia.
Wszystkie posiłki mogłam zjeść dopiero jak przyniosłam danie ze stołu, sama, w kuchni. Na ten swój pierwszy posiłek zjadłam wyłącznie deser w postaci lodów, bo cała reszta była zimna i kompletnie nie zachęcala mnie choćby do spróbowania (nie żeby lody były ciepłe ;P).
Sprzątanie po posiłku, prasowanie. Godzina przerwy. Czyszczenie kuchni, wypakowywanie zmywarki, przygotowanie kolejnego posiłku, podawanie do niego (diner - godzina 20) i sprzątania po nim, mycie całej kuchni... Pierwszego dnia już o 22:10 wtoczyłam się na górę i płacząc rodzicom do słuchawki zdałam sobie sprawę, że ja tego nie wytrzymam.

Nie wytrzymam bo gdy nie byłam u siebie w pokoju, to nawet nie usiadłam na moment. Ba! Nawet nie stałam na moment. Bałam się sięgnąć po szklankę wody. Non stop miałam coś do roboty, jako perfekcjonistka bałam się, że coś zrobię źle. Do tego talerze które nosiłam wcale nie były lekkie, obtarte ręce od parasola, oparzone od tostera. Cały dzień spędzałam tylko z panem D. i Madame D., którzy mówili tylko po francusku. Kto tego nie przeżył ten nie wie jak okropnie frustuje niemożność wyrażenia jakiejkolwiek myśli. Wcale też nie pomagało, że słyszałam jak Madame D. mówi o mnie 'la petite polonaise', tonem, jakbym była przeszkadzającym meblem. Że moje pytania elegancik z grzyweczką kwituje tylko głupawym uśmiechem i że do jasnej cholery nie znam nazw sztućców po francusku!
A musiałam się uśmiechać i zapewniać, że wszytsko wspaniale.

Mój tata do tej pory wspomina z jakim przerażeniem mnie pocieszali. Płakałam, bo musiałam wyrzucić z siebie wszystkie emocje skumulowane przez cały ten okropny dzień uśmiechania się.
Miałam jednak tą świadomość, że nic się nie dzieje, że jestem cała zdrowa i ja tu tylko pracuję.
Nie ukrywam jednak, że przekonanie samej siebie, że mogę się czuć trochę swobodniej też zajęło mi kupę czasu ;)



Odżyły wspomnienia. Nie mogłam wczoraj spać do 4, bo co chwila mi się przypominało coś innego, o czym zapomniałam. Na podstawie filmów, zdjęć i smsów udało mi się dojść do tego co kiedy i którego dnia. Żaden opis jednak już nie będzie tak wyczerpujący jak ten, bo też żaden dzień nie niósł ze sobą tylu przerażających nowości.

2 comments:

Sylu said...

widelec - fourchette, fourche
nóż - couteau
łyżka - cuillère

;*

Unknown said...

pff stara teraz to Ci wszystko powiem ;P Opanowałam te nazwy podczas pierwszej przerwy ;P Słownik polsko-francuski mój największy bff <3 ;P Ale i do tego dojdę ;P