Sunday 4 November 2012

Day: 4 - Valencia (eurotrip odc. 5)

Dzień czwarty był zdecydowanie moim dniem kryzysowym. Boli mnie to tym bardziej, że to w zasadzie chęć odwiedzenia Walencji napędzała wszystkie moje plany wyjazdowe. Z opóźnieniem (koło 11) doleciałam na miejsce, wymieniłam pożegnalne uprzejmości z Damiano, przebrałam się (z wielu warstw na potrzeby nocy na lotnisku w prawie nic, żeby przeżyć 34 stopnie) i bardzo entuzjastycznie podeszłam do tematu metra i komunikacji miejskiej. Zapoznałam się ze wszystkimi mapkami, kupiłam odpowiedni bilet i nawet wsiadłam do odpowiedniego pociągu, w którym dla odmiany było przeraźliwie zimno.

Mój pierwszy i właściwie jedyny cel, stanowił kampus uniwersytetu. To co zobaczyłam mnie zachwyciło: budynki z dużą ilością okien, tysiące rowerów, skwery z zieloną trawą i całe mnóstwo leżących na niej studentów, wertujących książki i popijających kawę. Ten obrazek w dwustu procentach reprezentował sobą wszystkie moje wyobrażenia i sprawił, że zaczęłam się zastanawiać całkiem serio, jakby to było studiować w Walencji.
Od tego momentu zupełnie już nie skupiałam się na tym co widziałam - zaczęłam czuć :)) Jakby to głupio nie brzmiało, moje wspomnienia z tego miasta ograniczają się do sytuacji, bardzo subiektywnych odczuć, dźwięków zapachów i ogólnie atmosfery zdecydowanie bardziej niż obrazów (ciężko mi było wybrać zdjęcia do tego posta, bo mało które z nich obrazują to, co pamiętam). Skąd kryzys? Oprócz strasznego niewyspania i wciąż męczącego mnie kaszlu w Walencji dołączyłam sobie jeszcze obtartą do krwi nogę i taszczenie ze sobą całego mojego dobytku (w Mediolanie nie było to tak uciążliwe, bo dużo więcej ciuchów miałam na sobie, a i pogoda była bardziej życzliwa) w 37 stopniach (temperatura systematycznie rosła).
Normalnie, w tak szalonej temperaturze, ległabym gdzieś w cieniu i postanowiła tam umrzeć. Tutaj jednak, może ze względu na morze, albo wszechobecną zieleń, temperatura nie była AŻ tak bardzo uciążliwa jak myślałam ;). Niemniej, samo południe spędziłam nad jęczeniem, że umieram z gorąca i mam dosyć i chcę do domu. Obrzydzenie do świata przeszło mi trochę po tym jak kupiłam plastry i zakleiłam nogę i wypiłam mrożoną kawę, chłodząc się w Starbucksie.
Przez całą Walencję ciągnie się park, który wygląda zupełnie jakby powstał w korycie rzeki. Nie wiem nic na temat jego historii, ale byłam pod ogromnym wrażeniem ilości zieleni, skwerów, drzew i naturalnego cienia w mieście. 
Ponieważ mój host miał być w domu dopiero o 16, to jeszcze zrobiłam zakupy (ot, np. ręcznik, bo swój zostawiłam w Rzymie), znalazłam jego mieszkanie, żeby później już nie błądzić i targając mój ośmiokilogramowy dobytek poczłapałam na południe w kierunku Ciudad de las Artes y las Ciencias.
O miasteczku sztuki i nauki czytałam sporo wcześniej, ale nie przeszkadzało mi się to zachwycić jego ogromem. Co prawda później mój host (student architektury :)) powiedział, że jego wykładowcy o architekcie, który miasteczko zaprojektował, nigdy nie wspominają i że w zasadzie, to to straszny skandal, bo to nie projekt tylko kompozycja (cokolwiek to nie znaczy.)
Mi się jednak to bardzo podobało. Czysta, niczym nie udziwniona forma, biel, szkło, światło i woda. 


Weszłam na obiad do jakiegoś centrum handlowego, przy okazji zwiedzając nowo otwarty sklep Parfois (spaczenie zawodowe? :P), a potem udałam się do mieszkania mojego hosta. Była u niego koleżanka z architektury i na wstępie przywitał mnie smutną informacją, że bardzo słabo mówi po angielsku (yaaaay.). Wzięłam zbawienny prysznic, chwilę odpoczęłam i postanowiłam nie marnować dnia i ruszyłam w dalszą drogę.
Wymyśliłam sobie przeinteligentnie wprost, że przespaceruję się nad morze. Plan był świetny, szkoda, że wcześniej nie ogarnęłam że to było prawie 5 kilometrów (w zasadzie ogarnęłam to dopiero 3 minuty temu, bo z ciekawości postanowiłam sprawdzić czemu mnie tak ta podróż upodliła). Nadal było bardzo gorąco, ulice były prawie całkiem puste (sjesta?), a ci, których spotykałam na mojej drodze, byli szalenie sympatyczni. 
Co prawda starałam się mówić po hiszpańsku, ale że to jednak Katalonia, to w większości przypadków te uliczne rozmowy kończyły się na angielskim (moja znajomość katalońskiego, a tym bardziej valenciano jest dokumentnie zerowa)


Tomaszu mój najdroższy: traktuj to jako inspirację ;)) 

Plaża była zaskakująco szeroka, a woda przeraźliwie zimna. Wiało od lądu, więc piach bardzo mocno usiłował dostać się do oczu, także po kilku minutach sama sobie zarządziłam odwrót. Tu już niestety nie tak dobrze ogarnęłam się z komunikacją miejską i wracałam baardzo długo.

Jednak jak to bywa z błądzeniem w miastach, zawsze przypadkiem trafia się na coś, czego by się celowo nie udało zobaczyć. Podróż nad morze i powrót znad niego zajęły mi plus minus godzinę więcej niż planowałam, więc do domu Ricardo dotarłam już po zmroku.
W jego mieszkaniu spotkała mnie miła niespodzianka w postaci Węgierki - jego współlokatorki na erasmusie w Walencji. Na szczęście byłyśmy się w stanie bez problemu dogadać po angielsku i znacznie tu ułatwiło przepływ informacji. Na kolację wpadł jeszcze jego kolega z dzieciństwa, z którym rozmawiali w valenciano, także wieża Babel wysiada przy tym dużym kuchennym stole, gdzie równolegle funkcjonowaliśmy w valenciano, po katalońsku, hiszpańsku i angielsku. Siedzieliśmy do później nocy w tym wielojęzykowym towarzystwie, dzieląc się wszystkim co nam przyszło do głowy. Pewnie nie spotkam ich nigdy więcej, ale całkiem szczerze mogę powiedzieć, że te cztery barwne osoby mocno ubogaciły mój jeden dzień w Walencji.

Bo już następnego dnia rano... wypiłam świeży sok z pomarańczy i wspaniałym, wygodnym i klimatyzowanym pociągiem ruszyłam do Barcelony (przesypiając dokumentnie całą podróż).

_______________________
ze spraw bieżących to nie śpię bo Campus Europae, hiszpanie (w dużym natężeniu) i eseje. 
'where the fuck you're going baby?', 'wine not?', zombie, neuropsychologia, wtorki z zarządzaniem, Sherlock, nowy telefon (finally.), a za 4 dni o tej porze będę na drugim końcu europy. 

No comments: