Thursday, 28 June 2012

Z pamiętnika kobiety pracującej/ piłokszał

Już nie budując napięcia powiem, że nie na piątki, ale wszystko udało się zaliczyć. I tak jak na początku sesji płakałam rodzicom, że nie dam rady z pracą, bo nie mam się kiedy uczyć ("Może trzeba było więcej imprezować i częściej z erasmusami wychodzić, na pewno byś teraz więcej umiała" & "Mogłaś się uczyć wcześniej, bo spójrzmy prawdzie w oczy - przebalowałaś cały semestr" - okrutne oszczerstwa rzecz jasna :P Bo przecież baaardzo systematycznie czytałam literaturę na ćwiczenia [inna kwestia w jakich godzinach i po jak późnych/wczesnych powrotach] i nawet chodziłam na wykłady w poniedziałki [bo jakoś na czwartkowe biologie już mi było zawsze za daleko]), tak po wynikach ostatniego egzaminu płakałam, że nigdy już nie będę się uczyć systematycznie, bo nie dostałam żadnej nauczki, nie widzę sensu w byciu pilną studentką i w ogóle udowodniłam sobie i całemu światu, że można zdać wszystko ucząc się dzień (różnice indywidualne, emocje i motywacja) a nawet wieczór przed egzaminem (procesy poznawcze) [biologii nie wymieniam, bo to cud nad Bałutką]. Na swoją obronę dodam tylko, że w sumie bardzo dużo pamiętałam z ćwiczeń, dużo czytałam i w ogóle to są tak szalenie interesujące rzeczy, że same zostają w głowie. Do tego opracowaliśmy do perfekcji naukę na skypie oraz naukopikniki z poziomkami, także ja mam generalnie wspomnienia z sesji bardzo miłe :)
W każdym razie tym bardziej doszłam do wniosku, że skoro ogarnęłam sesję i pracę (ponad 130 godzin, egzaminy, francuski i hiszpański, ha!) na raz, to jakoś dam chyba radę z drugim kierunkiem i choć zdecydowałam już ostatecznie, że go wezmę, to ciągle nie podjęłam decyzji co w zasadzie chcę studiować. Mam to poczucie, że o ile psychologii w pewnym momencie byłam już całkowicie pewna i wiem, że to była dobra decyzja, to jednak mój plan na życie będzie w dużej mierze zależał od tego drugiego kierunku. Spędza mi to sen z powiek, także jak ktoś ma jakieś ciekawe pomysły, proszę się nie krępować i śmiało interweniować.

Sama praca jest o tyle fajna, że (aż trudno uwierzyć) ciężko się nudzić. Czasami myślę sobie, że jest aż za mało monotonna i moja ostatnio wybitnie wysokoreaktywna osobowość protestuje na tyle, że po 8 godzinach pracy nadaję się tylko do tego by iść spać ;) Ale plus są na pewno są dziewczyny, z którymi szalenie miło mi się pracuje i ogólna sympatyczna atmosfera.


Jeden tylko minus znaczny, że przez to że w większości pracowałam popołudniami, to na palcach jednej ręki mogę zliczyć mecze fazy grupowej które obejrzałam. A jeszcze dwa miesiące temu marzyłam o tym, żeby co jakiś czas zerknąć w jakieś notatki, oglądając dwa mecze dziennie i popijając colę z lodem i cytryną!
Może też dlatego, że obejrzałam tylko dwie drugie połowy występów Polaków, nie bolała mnie tak strasznie ostatnia porażka.
Miałam w sumie wrażenie, że temu kosmicznemu szaleństwu przyglądam się z boku. I choć oczywiście gorąco kibicowałam naszej drużynie, ba! święcie wierzyłam, że tym razem na 3 meczach się nie skończy, z prawdziwym fanatyzmem czytałam wszystkie możliwe doniesienia z tego co się dzieje/działo/może zadziać przed/po/w trakcie rozgrywek i ciągle nie mogę się pozbyć dreszczy przy oglądaniu filmu, którego nie powstydziłby się na pewno Leonidas, to skala tego co działo się w naszym kraju jeszcze kilka dni temu, jest dla mnie absolutnym fenomenem. Oczywiście, dodawanie wymiaru historyczno-politycznego do meczu z Rosją, moim skromnym zdaniem niepotrzebnie tylko podnosiło napięcie u obu stron, ale generalnie ten partiotyczny piłkoszał uznaję za zjawisko optymistyczne - ignorując wszystkich europrzeciwników i sarkastycznych PP (prawdziwych Polaków), którzy z zadartymi nosami wytykali bezsens kupowania flagi na euro, a nie na święta narodowe, przez kilka dni można było mieć wrażenie, że udało się Polakom zjednoczyć w wyższym celu (na tak długo oczywiście jak nie odpadliśmy z euro, ale nie oczekujmy cudów).
I tak wszystkim, synchronicznie, nad grillem, chipsami i piwem, w polskich barwach na mniejszych i większych płaszczyznach, serca zamierały w tych samych momentach i w tej samej chwili w strefach kibica, pubach i wielu domach można było usłyszeć okrzyk radości.
Jeżeli ktoś mi powie, że to nie było piękne i nie niosło ze sobą jakiegoś dziwnego i ciężkiego do wytłumaczenia poczucia zjednoczenia, to wtedy serdecznie będę mu współczuła. Bo jak dla mnie - tak właśnie kształtuje się polski patriotyzm w XXI wieku i do czasu (tfu, tfu) jakieś katastrofy innego nie będzie!
Może zamiast marudzić na flagi na samochodach i szukać winnych 'czemu to było tak jak zawsze, a nie tak jak byśmy chcieli', warto by było podtrzymać trochę ducha narodu i dalej, z równą mocą wspierać naszych siatkarzy, a później reprezentację olimpijską?

Ja póki co korzystam z tych pojedynczych wolnych wieczorów, które raz na jakiś czas mi się zdarzają i dalej kibicuje Hiszpanii...



A w ogóle to jest świetna godzina na ciężkie życiowe decyzje i generalnie egzystencjalne przemyślenia i tak sobie pomyślałam, że jeśli w te wakacje nie uda się spełnić mojego wielkiego marzenia, to nic się nie stanie, ono poczeka, a ja w tym czasie spełnię inne - taka ostatnio jestem dobra w realizowaniu tego, co sobie wymyślę! O!

(6 dni do openera :D )
A i jeszcze jedno! jak komentator w finale tuż przed meczem znowu przytoczy słowa hiszpańskiego hymnu, to wyjdę z siebie i stanę obok... Nie widziałam na tych mistrzostwach żadnego śpiewającego piłkarza - w większości nucą sobie melodię, bo hymn Hiszpanii "Jest jednym z nielicznych hymnów państwowych, który nie ma oficjalnie zatwierdzonych słów, a jedynie melodię."  (dziękuję Ciociu Wikipedio)